czwartek, 13 maja 2010

13.o4 - dzień 7 - warzywniak w parku

Bułki z piekarni blisko mieszkania I&I są super ! Śniadanie zjedliśmy na ulicy i w tramwaju. Pojechaliśmy do cerkwi św. Sawy. Katedra jest drugą co do wielkości cerkwią na świecie (zaraz po cerkwi Chrystusa Zbawiciela w Moskwie). Budowę rozpoczęto w 1935 roku, jednak z powodu wojny, a później ciężkiej sytuacji politycznej (komunizm i te sprawy) budowę przerwano. Dopiero w 1986 władze zezwoliły na dalszą budowę jednak małe zainteresowanie i problemy ze strony władz przyczyniły się do tego, że prace wlokły się jak flaki z olejem. Od czasu upadku komunizmu budowa ruszyła z impetem. Chram Svetog Save niewątpliwie jest wizytówką Belgradu i całej Serbii, zatem obywatele nie żałują dinara na ukończenie dumy narodu. Muszę przyznać, że to jedna z nielicznych dużych cerkwi, która mi się podoba. Mam nadzieję, że nie zepsują efektu końcowego freskami ‘a la Poczajiw ...

Na całe szczęście, nic wspólnego z barokiem nie ma mniejsza siostrzana cerkiew, której patronem również jest św. Sawa. W sklepikach zrobiliśmy zakupy i arteriami Belgradu dotarliśmy do cerkwi św. Marka.
Cerkiew św. Marka – została wzniesiona w latach 1931 – 1940, ma fajny mozaikowy ikonostas, jest też ikona, którą dostali od gruzińskiego patriarchy Eliasza II. W cerkwi spoczywają szczątki cara Stefana Urosza IV Duszana (jeśli chcecie wiedzieć co to za gość, odsyłam do wikipedii).

Tuż za cerkwią spotyka nas szokujący widok. 11 lat temu NATO
zbombardowało całą Serbię (wtedy Jugosławię). W wyniku nalotów straciło życie tysiące ludzi, a wśród nich Ci, którzy przebywali tej strasznej nocy w budynku serbskiej telewizji (przeczytajcie koniecznie: http://amnesty.org.pl/no_cache/archiwum/aktualnosci-strona-artykulu/article/6562/589/category/26/neste/9.html). Nie idzie rozumem pojąć po co to wszystko. Jestem za to przekonany, że NATO i UE są organizacją terrorystyczną, która po prostu ma doskonały PR i w związku z tym, że skupia najbogatsze państwa świata nikt nie ma wystarczającej siły przebicia (ani środków) by z nimi walczyć. To straszne jakie rzeczy wmaszcza się ciemnemu ludowi ...
Idąc ulicami stolicy Serbii zobaczyliśmy kolejne budynki
administracji rządowej, te które przetrwały naloty w 1999 i te zniszczone. Pewnie zapytacie dlaczego Serbowie nic nie zrobili z tymi zniszczonymi. Z odpowiedzią przychodzi Ivan: „Amerykanie je zniszczyli, więc niech je odbudują; jeśli zrobimy to my, zamażemy ślady tragicznej historii, zatuszujemy świadome działania NATO przeciwko niewinnym ludziom”. Trudno się z nim nie zgodzić ... Po drodze kupiliśmy świece, które zapaliliśmy pod budynkiem naszej Ambasady.

Kolejnym miejscem, które koniecznie trzeba odwiedzić w Belgradzie to
Kalemegdan. Park połączony z fortyfikacjami, tarasem widokowym i wystawą dziwnych siedzisk (np. kanapa w kształcie wielkiego, różowego arbuza). W gorący dzień można sobie kupić coś zimnego do picia, usiąść na ławce w kształcie wielkiej truskawy, zjeść burka (nie buraka) i podziwiać panoramę Belgradu. Kalemegdan jest miejscem spotkań Serbów od niemowlęctwa po zgrzybiałą starość. Można tam podyskutować o polityce ze specjalistami od wojny bałkańskiej (którzy doglądają wystawę dział oraz czołgów), pograć w szachy ze staruszkami palącymi tanie szlugi lub uciąć rundkę tenisa z nieco młodszą ekipą. Można także pójść do cerkwi na nabożeństwo i/lub, po lub przed do śmierdzącego zoo.

Ledwo wlokąc nogami dotarliśmy do apartamentu państwa
Ivanič. Jakiś czas temu kupili go ale nie mogą w nim mieszkać, bo deweloper im położył felerną podłogę, oprócz tego mieli problemy z kafelkami w łazience i oknami. Póki co są zmuszeni mieszkać na Banovie i delikatnie mówiąc szlag ich trafia. Nie dziwię się ...

Po zrobieniu z buta miliona kilometrów, padnięci wróciliśmy do mieszkania I&I. Kobiety zaoferowały się, że ugotują kolację. Ich kuchnia znajdowała się
kilkadziesiąt metrów od progów Ivaničów. By mięsko nie wystygło po drodze na stół zapakowano je w styropianowe pudełko zawiniętym w folię aluminiową ;) Tak czy siak, kobiecym wersjom Pascala Brodnickiego i Macieja Kuronia należą się podziękowania za to, że nasze żołądki odkleiły się od kręgosłupa. Tradycyjnie przegadaliśmy cały wieczór przy okazji oglądając setki gigabajtów fotek.

P.S. - kilka linków:
+ http://tygodnik.onet.pl/1,23809,druk.html
+ http://www.gavagai.pl/nato/zniszczy.htm - (uwaga na fotki)
+ http://stowarzyszenie_wolnomyslicieli.free.ngo.pl/strony/sernato.htm
+ a to o chorwackim faszyzmie, który świadomie wspiera(ł) K
ościoł rz-k: http://www.eioba.pl/a84911/ustasze_chorwacja_i_faszyzm_ante_pavelic_a_zbrodnie_i_mordy, http://historyk.republika.pl/arty/chorw.htm



wtorek, 11 maja 2010

12.o4 - dzień 6 - burek, dzieciaki tańczące break dance'a i polski Bułgar


Pobudka o 4:30 to nie jest to co lubię najbardziej. A wstawanie o tej porze jest tym bardziej cieżkie gdy jest się zmęczonym poprzednim dniem, a w nocy było – 70 (strach przed piecykiem elektrycznym wygrał). Po służbie obowiązkowo kawa. Ucięliśmy pogawędkę z matką ihumenią, dostaliśmy na drogę malowane jajka, zrobiliśmy jeszcze kilka zdjęć, pożegnaliśmy się z siostrami, zabraliśmy nasze bagaże i udaliśmy się w kierunku przystanku autobusowego. Pojechaliśmy przez Prištinę do Kosovskiej Mitrovicy, a nawet jeszcze dalej – do Zvečan.
Mieliśmy ambitny plan powrotu do naszego hotelu (różowej kafany kod coca), dogadania się z wcześniej wspominanym Serbem, który podrzucił nas do cerkwi by nas podwiózł do jeszcze kilku monasterów. Dojechaliśmy do kafany, porozmawialiśmy, ale ze względu na pewne trudności i dość późną godzinę postanowiliśmy wrócić do Mitrovicy a później do Belgradu. Do Mitrovicy dojechaliśmy taksówką. W związku z tym, że mieliśmy jeszcze trochę czasu do odjazdu autobusu pozwiedzaliśmy miasto. Kosovska Mitrovica jest podzielona i czuję, że długo to się nie zmieni. Po jednej stronie rzeki Ibar Albańczycy, po drugiej, północnej, Serbowie ( o ironio, cmentarz prawosławny znajduję się w albańskiej części miasta, natomiast muzułmański mizar w serbskiej). Obie części łączy most, ale poza tym dzieli je wszystko. Serbowie uważają, że nadal są w Serbii, podczas gdy po drugiej stronie żyje przekonanie, że Kosovo to już samodzielny kraj. W 2008 roku tysiące Serbów demonstrowało codziennie, dochodząc do mostu, gdzie czekał na nich kordon policyjno-wojskowy. Marsze odbywały się zawsze o godzinie 12.44. To od słynnej rezolucji ONZ nr 1244, która wyraźnie stwierdzała, że Kosowo pozostaje integralną częścią Serbii (rezolucja została zatwierdzona w 1999r.). Dla Serbów 17 lutego 2008, dzień niepodległości Kosova, jest jedną wielką zdradą. Dla mnie też.
Zrobiliśmy zakupy, jeszcze raz pokręciliśmy się wokół pomnika upamiętniającego ofiary konfliktu serbsko-albańskiego i wsiedliśmy do autobusu odjeżdżającego do Belgradu. Chciałem zjeść burka, ale niestety nigdzie nie mogliśmy go dostać. Zapuściliśmy się nawet do albańskiej części Mitrovicy, ale i tam poszukiwania zakończyły się klęską. Na pocieszenie kupiliśmy ciepłe kanapki z szynką i kwaśne mleko. Po drodze spotkaliśmy młodą Szwedkę piszącą pracę o Kosovie. Pamiętacie autobus którym jechaliśmy do Kosova? Ten był zupełnym przeciwieństwem poprzedniego. Czyściutki, nowy, zadbany, leciały nawet filmy na DVD i był tańszy. Podróż minęła całkiem szybko, oczywiście po drodze postój toaletowo-papierosowo-kawowy. Mira umilała sobie podróż fotografowaniem pasących się w pobliżu postoju owiec oraz pogawędkami z ludźmi siedzącymi blisko niej w autokarze. Przekrój tematów był szeroki: od Avatara, przez break dance po politykę. Przed Belgradem zepsuła się pogoda. Lało i wiało, a biedny i mokry Ivan czekał na nas na dworcu autobusowym. Przypadkiem, poznaliśmy na dworcu Bułgara mieszkającego w Poznaniu. Pan Mikołaj świetnie mówi po serbsku, i ta umiejętność mu się przydała bo został okradziony chwilę po tym jak wysiadł z naszej taksówki (podrzuciliśmy go, bo jechał w okolice mieszkania Ivaničów), później przysłał nam wiadomość, że jego dokumenty się odnalazły. Chociaż tyle szczęścia w nieszczęściu.
Kolację zjedliśmy w restauracji na wyspie Ada. Jest to pełne atrakcji miejsce na rzece Sawa. Ulubione miejsce dla wszystkich, którzy lubią opalać się na golasa i wszystkich, którzy lubią aktywnie spędzać czas. Dla tych pierwszych: plaża nudystów. Dla tych drugich: boiska do gry wszystkimi możliwymi piłkami, ścieżki rowerowe, a także skatepark, pole do paint ball'a, platforma do skoków na bungee i wiele (wiele x100) innych. Ponadto cała masa atrakcji wodnych: kajaki, piłka, rowery i narty wodne, a także część rekreacyjna, czyli plaża (nie tylko dla nudystów). Zimą można także zjeżdżać na nartach, sankach i pupie ;) A wieczorem, tak jak to zrobiliśmy my, można udać się na pyszną kolację do knajpy z której jest świetny widok na Belgrad.
Po kolacji spacer po Banovie (coś ‘a la warszawska Saska Kępa) gdzie mieszkają I&I, pierwszy od kilku dobrych dni Internet i lu-lu.
P.S. – dzisiaj bez p.s. , chyba, że Mira chce coś dodać od siebie, a czuję, że chce rozwinąć temat dzieciaków jadących z Mitrovicy do czeskiej Pragi na konkurs tańca ;)

środa, 5 maja 2010

11.o4 - dzień 5 - Serbia, Albania, Słowenia, Monako i San Marino. Gdzie ja jestem ?!






Dawno nie byłem na takiej Liturgii jak ta w Dečanach. Wspaniały przykład rozdzielenia Spowiedzi z Eucharystią. Na Liturgię przyjechała grupa młodzieży z Prištiny. Gdy zbliżał się moment przyjęcia przez wiernych Eucharystii pewien mnich przeszedł się po całej cerkwi i dowiadywał się czy przypadkiem komuś przeszło przez myśl by nie podejść do Kielicha. Wymarzona Antypascha. W Kosowie Zmartwychwstanie jest tajemnicą. Przypomina to trochę czasy pierwszych chrześcijan, w Kosowie jak i wtedy w Cesarstwie Rzymskim wyznawanie Chrystusa można było przepłacić życiem, ale wierni wiedzieli, że warto ...
Obiecaliśmy sobie, że zbierzemy się najszybciej jak możemy by zobaczyć jak najwięcej. Taa ... Zanim wypiliśmy kawę, obejrzeliśmy pracownię ikonograficzną, zrobiliśmy zakupy nastała pora obiadowa i wstyd było odmówić o. Damaskinowi, który odwlekał nasz wyjazd jak tylko potrafił. Przez sklepik przewinęło się sporo ludzi, w tym włoskich żołnierzy, którzy robią tam zakupy jak w supermarkecie – sery, rakija i wino, a wzamian oprócz pieniędzy na monaster przekazują coca colę i inne podarki ;) My też zrobiliśmy zakupy. Monaster bardzo pomaga Serbom mieszkających w jego pobliżu np. zatrudnia do pomocy przy zbiorach owoców z których później produkuje się m.in. wyżej wspomniane wino. Po obiedzie pożegnaliśmy się ze wszystkimi i z żalem opuściliśmy Visoki Dečani.
Następnym naszym przystankiem była Velika Hoča. Po drodze zatrzymaliśmy przy moście pochodzącym ponoć z czasów rzymskich, trzeba przyznać, ze trzyma się całkiem nieźle. Będąc przy temacie dróg krajowych i autostrad: Albańczycy jeżdżą fatalnie ale za to mają bardzo fajne auta jak np. nowe modele BMW, Mercedesa itd. , przecież każdego tam na to stać przy oficjalnych zarobkach oscylujących w granicach 200-300 Euro miesięcznie. Na porządku dziennym jest też jazda bez tablic rejestracyjnych lub posiadanie ich kilku kompletów. A wszystko to pod okiem NATO, ONZ i innych... Jadąc dalej nasze czujne oczy wypatrzyły cerkiew. Trwała tam slava. Uprzejmy Serb otworzył ją nam i podzielił się swoim rozgoryczeniem związanym z tym, że owce Albańczyków są wypasane na placu cerkiewnym. Mira podeszła do tego trochę emocjonalnie i chciała za wszelką cenę pomóc Serbom. Kosowscy policjanci okazali się być chłopami oderwanymi od pługa, absolutnie nie kompetentnymi i każdego szlag by trafił gdyby na nich się natknął. Sprawa na pozór bulwersująca, no bo co do jasnej Anielki robią brudne owce na terytorium należącym do cerkwi ?! Oczywiście na budynku w którym owe owce „urzędują” powiewa czarny orzeł na czerwonym tle. I tu zaczynają się schody. Serbowie opuszczali Kosowo w różnych okolicznościach. Większość została zwyczajnie wygnana, część zaś wyjechała dobrowolnie. Nikt nie ma pewności czy fragment cerkiewnej działki został sprzedany czy bezprawnie zajęty przez Albańczyków. Ludzi, którzy być może sfinalizowali transakcję już nie ma, a Ci którzy pozostali są skołowani i walczą o swoje pisząc pisma itd. , ale co zdziałasz w „kraju”, którego polityka jest przede wszystkim anty-serbska ... Antagonizmy między narodami się nasilają. Albańczycy chętnie emigrują do Kosowa w nadziei na nowe, lepsze życie wypierając autochtonów, którzy pomimo różnych narodowości jako tako się dogadywali. Co ciekawe, większość kosowskich Albańczykow starej daty świetnie mówi po serbsku. Młodzi nie chcą, wolą atakować Kosowo bronią biologiczną – własnymi dziećmi. Albańczycy bawią się demografią i wiedzą, że to świetny sposób argumentowania swoich racji. Gdyby kiedyś sytuacja miałaby się odwrócić, muzułmanie mają silne dowody swojej obecności w postaci setek nowych meczetów (to, że są puste to inna bajka), a wydaje mi się, że prawosławnych nie byłoby stać na dewastację jakiejkolwiek świątyni.
Velika Hoča leży w winiarskim zagłębiu Kosowa i Metochii, w okolicach miejscowości Orahovac. W tej serbskiej enklawie znajduje się cerkiewka z XII wieku. Cerkwią opiekuje się czwórka mnichów. W okolicach miejscowości znajdują się winnice Dečańskiego monasteru.
Naszym następnym przystankiem było Zočište będące pod ochroną szwajcarskich żołnierzy KFOR. Monaster był duchowym centrum regionu, głównie ze względu na relikwie świętych lekarzy Kosmy i Damiana. Druga wojna światowa i czasy komunistyczne doprowadziły do upadku klasztoru. Praktycznie nie było mnichów, za to były relikwie i dochodziło za ich wstawiennictwem do wielu cudów. W 1992 roku znów przybyli mnisi. W 1999 roku albańscy ekstremiści podpalili monaster, wysadzili w powietrze cerkiew z XIV wieku (badania archeologiczne dowodzą, że w miejscu monasteru już w IV wieku stała bazylika) i ograbili budynki. Mnisi, opuszczając monaster, zabrali relikwie. Po dwuletnim pobycie w monasterze Sopočani wrócili z relikwiami do Zočište. Przy relikwiach św.św. Kosmy i Damiana chorzy otrzymują uzdrowienie. Nazwa miejscowości prawdopodobnie wiąże się z licznymi uzdrowieniami chorych na oczy. Z kości świętych lekarzy toczy się miro o wspaniałym zapachu. Cerkiew została odbudowana, ściany czekają na pokrycie freskami. W dalszym ciągu są odbudowywane pozostałe budynki. Ból po stracie wspaniałej cerkwi jest ogromny, jednak prawdziwym cudem jest jej odbudowa. Z Zočište wyjeżdzało się naprawdę ciężko. Ugoszczeni przez o. Charitona z uśmiechem na twarzach udaliśmy się w kierunku Prizren. Niewątpliwie ojciec jest mistrzem poprawiania humoru, żarty w jego wykonaniu i świetne wino wprowadziły nas w wyjątkowo wesoły nastrój.
A pewnym momencie kompletnie zgłupiałem, ledwie przejechaliśmy 30 km, a ja już odwiedziłem Słowenię, Monako i San Marino, a przynajmniej tak twierdził Play witając mnie sms’em w każdym z tych krajów. Najwidoczniej mój operator wie lepiej gdzie jestem ;) W Prizren pierwszy raz zobaczyliśmy kosowskie flagi (btw, beznadziejne) i sygnalizację świetlną. Prizren to drugie pod względem wielkości miasto Kosowa. Zatrzymaliśmy w centrum miasta, naprzeciwko naszego auta kiedyś stało prawosławne seminarium teraz budynki zajęli Albańczycy. Niesamowicie kują w oczy wyryte na ścianie rządowego budynku podziękowania dla państw, które uznały niepodległość Kosowa, a zwłaszcza napis „dziękujemy Polonia”. Po przejściu kamiennym mostem na drugi brzeg Bistricy, wychodzimy wprost na ładny, dobrze zachowany meczet Sinan Paszy z XVI w. Ponoć ma tyle uroku dzięki kamieniom i cegłom skradzionych do budowy z Monasteru św. Archaniołów, znajdującego się wprost nad nim, wysoko w górach. Widząc sąsiadującą z meczetem cerkiew nie mam żadnych wątpliwości. O otomańską świątynię zadbano, o cerkiew nikt się nie troszczy poza garstką ortodoksów. Sobór św. Jerzego został wybudowany w 1856 r. W 1999 zgadnijcie kto go zniszczył... Cerkiew była katedrą ordynariusza diecezji raszko-prizreńskiej, po zniszczeniu świątyni biskup rezyduje w Gračanicy. Obecnie cerkiew jest odbudowywana. Strzeże jej kosowska policja, która pozwoliła nam jedynie się pokręcić po placu cerkiewnym. W centrum Prizren, nad głowami przechodniów zwisają kilometry kabli, koszmar elektryka, jakim cudem to wszystko działa nie mam bladego pojęcia. Dalej widzimy cerkiew odgrodzoną wysokim blaszanym płotem. Do czasu zanim to „ogrodzenie” powstało cerkiew była regularnie niszczona, oblewana farbą, wymazywana spray’em, wyrzucano do niej śmieci. Przypomniała mi się w tym momencie cerkiew w Tomaszowie Lubelskim, jeszcze 20 lat temu budynek opuszczonej cerkwi służył miejscowym jako szalet publiczny i „parking” dla koni ...
W związku z tym, że przycisnął nas głód Arek zabrał nas na burka. Burek to długa bułka z mielonym mięsem w środku. Polscy żołnierze stworzyli teorię, że nazwa zdradza skąd pochodzi mięso. Nawet jeśli to mięso psa, to muszę przyznać, że jest całkiem niezłe.
Z Prizren pojechaliśmy do Prištiny, a stamtąd do Gračanicy. Po drodze liczne bazy wojskowe i lasy pełne min, więc jeśli będziecie w Kosowie nie łazić po polach i lasach i uważać na kierowców! Pierwszą rzeczą, którą po przyjeździe do Gračanicy chcieliśmy załatwić to kwestia noclegu. W monasterze natknęliśmy się na zołzowatą mniszkę, która z oburzeniem nas „poinformowała”, że takie wizyty zapowiada się dwa dni wcześniej. Sorry, nie wiedzieliśmy. W związku z takim obrotem spraw postanowiliśmy poszukać jakiegoś noclegu w miejscowości. Bez skutku. Arek pojechał szukać dalej, a my wykorzystaliśmy ten czas żeby zobaczyć cerkiew. Oprowadziła nas s. Sara, pośpiewaliśmy sobie, porozmawialiśmy i zdarzył się cud ! W monasterze znalazło się dla nas miejsce do spania. Pożegnaliśmy się z Arkiem (następnego dnia musiał wracać do pracy, z rana leciał helikopterem w okolice „przejścia granicznego” z Serbią), zabraliśmy bagaże i rozlokowaliśmy się w przygotowanych dla nas pokojach. Zjedliśmy kolację i poszliśmy grzecznie lulu.
P.S. 1 – to była najzimniejsza noc z dotychczasowych w Kosowie, mieliśmy piecyki elektryczne, ale strach było zostawiać je włączone na noc.
P.S. 2 – wracając z kolacji natknęliśmy się na zołzowatą siostrę, jakież było jej zdziwienie gdy nas zobaczyła ;)
P.S. 3 – pewien mnich z monasteru Sopočani narysował git książkę gdzie w śmieszny sposób (niby przedstawiając fabułę filmu) omawia prawosławną duchowość. Wszystko sygnowane błogosławieństwem bp. Artemiusza. Nasi biskupi chyba nie mają takiego poczucia humoru. Z drugiej strony nasi biskupi nie wplątują się w jakieś machlojki finansowe jak te w Gračanicy ...

wtorek, 4 maja 2010

1o.o4 - dzień 4 - skrzyżowanie konia z pingwinem

Koniec byczenia się – pobudka bladym świtem i migusiem do cerkwi. Wieczorem było jak w lodówce, z rana jak w zamrażalniku. Coś za coś, wrażenia duchowe i estetyczne (no może poza śpiewem wiekowych mniszek) zrekompensowały cieknący nos w zupełności. Po Liturgii obowiązkowo kawa (piłem za dwoje, bo Mira preferuje owocowe herbatki – ta adnotacja to nie jest zemsta za komentarz o cheeseburgerach ;) ). Dołączyła się do nas pewna starsza pani, jak się później dowiedzieliśmy, żona dyplomaty, która postanowiła spędzić starość mieszkając w Pečce. Po pierwszej kawie przyjechał po nas Arek (możecie sobie o nim przeczytać tutaj: http://www.mmsilesia.pl/8844/2010/1/18/gliwicki-policjant-o-misji-w-kosowie-rzucaja-w-nas-granatami-wywiad?districtChanged=true ). Arek przywiózł nam informację o katastrofie rządowego samolotu pod Smoleńskiem (nasze telefony były poza zasięgiem więc nie było mowy o odebraniu sms’a z Polski). Wypiliśmy drugą kawę, zagryźliśmy ciastkami i loukoumi i udaliśmy się ostatni raz do cerkwi zrobić sesję zdjęciową. Pani dostała słowotoku i miałem wrażenie, że chciała opowiedzieć o każdym fresku. Już dawno nie widziałem kogoś kto opowiadał o czymkolwiek z taką pasją jak ona. Jej wiedza teologiczna, artystyczna, o teologii ikony i architekturze jest powalająca. Z żalem się żegnaliśmy z monasterem, z m. Charitiną i s. Melanią, które odebrały nas w Zvečan i z ludźmi, którzy tam mieszkają. Wsiedliśmy do arkowego służbowego auta i zdążyliśmy przejechać tylko kilka metrów, bo zatrzymała nas mieszkająca w monasterze pani by dać nam na drogę garść orzechów i pomachać nam na pożegnanie ręką. Następnie zatrzymali nas włoscy żołnierze, ale to formalność.

Pojechaliśmy do pobliskiego Kanionu Rugova (kim był Ibrahim Rugova możecie przeczytać na wikipedii) przy granicy z Czarnogórą. W dole kanionu płynie rzeka Beli Drim , po polsku Biały Drin (to na prawdę rzeka a nie malibu z mlekiem), przepiękne widoki, wspaniałe skały, tunele, wodospady i nawet tutaj śmieci. Niestety zepsuła nam się pogoda, znowu zaczęło padać. Nie zostało nic innego jak tylko wsiąść ponownie do samochodu i ruszyć dalej. Wracając ponownie przejechaliśmy obok monasteru. Każda stróżówka KFORu była ostrzelana, każda... Sam Peč (po alb. Peja) to jedna z większych miejscowości w Kosowie. Siedlisko mafii i wszelkiej maści ludzi powiązanych z tym „interesem”. Niedaleko wjazdu do monasteru znajduje się miejscowy szpital, ale nie ma co się łudzić, mniszek nikt tam nie przyjmie, a jeśli nawet by przyjął to dla bezpieczeństwa swojego życia lepiej nie korzystać z ich usług medycznych. Chore mniszki muszą udać się do szpitala po serbskiej stronie Kosovskiej Mitrovicy (ok. 70 km od monasteru). Po drodze mieliśmy gorące dyskusje na temat Kosowa, polityki władz, działalności NATO i Unii Europejskiej. Konkluzją naszych piętrowych rozkmin było niesamowicie smutne - „bez sensu”.

Gdy już ominęliśmy stada krów przechadzających się po mieścinach i wyjechaliśmy na przysłowiową prostą w kierunku Dečan odębieliśmy na widok znaku drogowego, który przedstawiał ... pingwina. Fakt, było zimno, ale to chyba nie powód, żeby stawiać znaki drogowe. Pustyń śnieżnych ani niedźwiedzi polarnych po drodze nie widziałem także coś mi nie pasowało w tym krosłordzie. Z pomocą przyszedł Arek tłumacząc, że te znaki postawili Amerykanie, by oznakować drogi. Jako, że jest to dziwny naród uznali, że łatwiej będzie poinformować kogoś, że za pół godziny będzie na skrzyżowaniu konia z pingwinem niż sypać nazwami miejscowości. Ciekawostką jest to, że tablice z nazwami miejscowości są w 2ch językach: albańskim i serbskim (serbskie nazwy oczywiście są napisane mniejszą czcionką i bardzo często zamalowane spray’em lub wydrapane). Amerykanie jeśli już używają lokalnych nazw to preferują te serbskie (łaskawcy ...).

O ile Patriarsza Pečka znajduje się na obrzeżach miejscowości o tyle do monasteru Visoki Dečani jest od samej miejscowości kawałek. Dečan również pilnują Włosi. Ze względów bezpieczeństwa zabierają nam paszporty, widząc, że jesteśmy z Polski składają nam kondolencje. O monasterze możecie przeczytać sobie tutaj: http://www.kosovo.net/edecani.html . W skrócie: monaster pochodzi z XIV wieku, założył go św. król Stefan Dečański (jego relikwie znajdują się w cerkwi) w 1327 r. Po śmierci króla budowę kontynuował jego syn – król Stefan. W 1350 r. ukończono ostatnie freski. Cały kompleks trafił w 2004 roku na listę światowego dziedzictwa UNESCO, moim zdaniem zasłużenie i aż dziw bierze, że tak późno. Obejrzeliśmy cerkiew, zrobiliśmy rundkę po terenie monasteru, wypiliśmy kawę (trzecią) i rakiję (właściwie to ja wypiłem, bo Arek prowadził, a Mira nie chciała – niech żałuje ;) ), dogadaliśmy się w kwestii noclegu i wpadliśmy „na chwilę” do sklepiku. Nasza „chwila” trwała dobrze ponad godzinę. Arek wyposażył się w zapas wina, później daliśmy się zaprosić na obiad. Było pysznie ! Ryby, monasterskie sery i wino, mmm ... :) Po obiedzie wypiliśmy kawę (czwartą), porozmawialiśmy z Serbami z Banja Luki, którzy w Bośni organizują pomoc dla Kosowa (warto wziąć z nich przykład), pożegnaliśmy się z Arkiem, który nie dał się namówić by spędzić noc w monasterze i rozładowaliśmy bagaże w naszych pokojach. W związku z tym, że mieliśmy jeszcze godzinę do wieczerni ponownie poszliśmy do sklepiku, gdzie czas umilaliśmy sobie sypaniem żarcików z o. Damaskinem. Mira wczuła się w rolę ochroniarza i śledziła albańskich turystów, którzy przyjechali do monasteru. Ciekawie to oni nie wyglądali, ale skoro wpuścił ich KFOR to raczej nie powinniśmy się niczego obawiać (chociaż z KFORem nigdy nic nie wiadomo...). Kiedy zagrożenie terrorystyczne minęło, Mira dołączyła do nas i kontynuując czerstwe żarciki zabijaliśmy czas, który został do rozpoczęcia wieczerni. Nabożeństwo było nieziemskie. Kto był ten wie, kto nie był musi tam pojechać, bo opisać się tego nie da. Mój plan spędzenia Antypaschy w Dečanach się ziścił. Na kolację była pizza (mnisi żartowali, że to Włosi zrobili w czasie kiedy trwało nabożeństwo) i kawa (piąta). Przed snem jeszcze obietnica, że jutro o. Habakuk pokaże nam pracownię ikonograficzną i zapewnienie, że na każdej Liturgii będzie wspominane imię tragicznie zmarłego abp. Mirona. Duchowo podbudowany wróciłem do swojego pokoju z widokiem na cerkiew i mogłoby tak zostać na zawsze.

P.S. 1 – nareszcie było ciepło ! z tej radości omal nie pocałowałem kaloryfera w żeberko ;)
P.S. 2 – a tak było w Kosowie w 2003 r. : http://piotrbein.wordpress.com/2010/02/



poniedziałek, 3 maja 2010

o9.o4 - dzień 3 - jeśli dziś jest piątek to jedziemy do Metochii

W związku z tym, że w naszym hotelowym pokoju panowała noc polarna wstaliśmy dopiero w ok. 10. Nasz ambitny plan odwiedzenia 2ch monasterów w ciągu jednego przedpołudnia szlag trafił. Jednak nie mogliśmy pozwolić by nam dzień przeleciał przez palce więc zmobilizowaliśmy się i za punkt honoru postawiliśmy zobaczenie chociaż jednego. 5km do Sokolicy brzmiało całkiem zachęcająco. Mniej zachęcająco się zrobiło kiedy znak wskazywał, że droga prowadzi pod górę. Ale kto da radę jak nie my ?! Doszliśmy, zobaczyliśmy, pokręciliśmy się i czas już był wracać coby lipy nie narobić, że mniszki po nas przyjechały a nas nie ma. Po drodze spotkaliśmy przełożoną monasteru. Niesamowita kobieta, świetnie włada kilkoma językami, ma doktorat z teologii i chemii. Chwilę pogadaliśmy, ale jak mówi afrykańskie porzekadło „komu w drogę temu dzida w nogę”. Zeszliśmy wyjątkowo szybko, a to z 2ch powodów. Pierwszy, bardziej oczywisty, z górki schodzi się szybciej niż się na nią wchodzi, drugi to deszcz. Głodni, lekko mokrzy i zmęczeni postanowiliśmy pójść na skróty przez cmentarz. Nasz sprytny plan szybszego powrotu do hotelu się nie sprawdził, bo zrobiliśmy na cmentarzu sesję zdjęciową (bo były ślady obiadu po radonicy i zauważyliśmy fajne krzyże i flagi). Czując żołądek przyklejony do kręgosłupa przyspieszyliśmy, uzbroiłem się w cierpliwość . i w naszej hotelowej knajpie zamówiłem pierwsze z brzegu danie (zgadnijcie kto był kelnerem ... ;) ). Pod hotelem czekali już włoscy żołnierze KFORu, a chwilę później przyjechały mniszki. Zapakowaliśmy bagaże i pod eskortą Włochów ruszyliśmy w kierunku Metochii do Patriarszej Pečki. Po drodze śmieci, śmieci i jeszcze raz albańskie flagi. Oprócz tego zajęte przez Albańczyków serbskie domy, cerkiew wysadzona od środka i pełne pogardy spojrzenia tubylców. Po drodze natknęliśmy się na jakichś ludzi usiłujących naprawić drogę koparką. Nie wiem ile w tym złośliwości, a ile przypadku, ale „dziady” pracowały sobie w najlepsze całkowicie blokując przejazd. Do akcji wkroczyli Włosi, rozgonili towarzystwo i ich koparkę i w rezultacie mogliśmy jechać dalej. Pečka to najważniejszy serbski monaster w Kosowie i Metochii, siedziba patriarchów i chluba Serbów i wszystko byłoby OK gdyby nie podwójny mur, ostrzelane stróżówki KFORu i zasieki. Za bramą inny świat. Kwitnące magnolie i inne wiosenne badyle, zielona trawa i ośnieżone szczyty gór na granicy z Czarnogórą. Kompleks świątynny to 4 w 1. Trzy cerkwie do których wchodzi się z jednego dużego przedsionka i mała kaplica św. Mikołaja „przyklejona” do bryły budynku. W środku mroczno, wspaniałe freski i zimno jak w lodówce. Większość nabożeństw odbywa się w środkowej cerkwi pw. Św. Apostołów. W mniejszej cerkwi znajduje się ikona napisana wg. Tradycji przez ap. Łukasza. Tak dla ścisłości – ap. Łukasz napisał kilkanaście(wg. niektórych kilkadziesiąt) ikon Bogurodzicy, więc wielce prawdopodobne jest to, że ikona w Pečce to nie falsyfikat. Najbardziej wstrząsające jednak było to co zobaczyłem w cerkwi pw. Św. Dymitra. Połamane diskosy, powyginane czasze, ikony pomazane flamastrami, podpalane, z przedstawionymi świętymi, którzy mają wydłubane oczy, nadpalona Ewangelia. Brr ... Te wszystkie rzeczy mniszki zbierały ze zniszczonych cerkwi i monasterów. Serce boli. Nie rozumiem dlaczego ze względu na niechęć do Serbów niszczyć swiatowe dziedzictwo, atakować miejsca kultu (do których swoją drogą czasami sami muzułmanie przychodzili się pomodlić )?! Brak szacunku dla wyznawanej przez innych religii to przecież nie powód by niszczyc coś co ma niezwykłą wartośc historyczną i kulturową ... Chyba, że ma się spaczony światopogląd, a taki niewątpliwie mają Albańczycy mieszkający w Kosowie. Btw, miejscowi Albańczycy z dziada pradziada mieszkający tam są w gruncie rzeczy nie najgorsi. Problem jest z nowymi imigrantami i z tymi, których nacjonalistyczne poglądy przybierają formę walki. Ale tak to już jest, że siły używa ten, któremu skończyły się słowne argumenty (chociaż w sumie, ich słowne argumenty też nie są najwyższych lotów). Wracając do kwestii naszego pobytu w monasterze, zostawiliśmy bagaże w pokojach, pomogliśmy rozładować zakupy (właśnie głównie po to mniszki udały się do Mitrovicy) i poszliśmy na nabożeństwo. Po wieczerni kolacja, kąpiel i spanko.
P.S. – znowu zimno i pada (w tym „kraju” na południu EU-ropy).