wtorek, 4 maja 2010

1o.o4 - dzień 4 - skrzyżowanie konia z pingwinem

Koniec byczenia się – pobudka bladym świtem i migusiem do cerkwi. Wieczorem było jak w lodówce, z rana jak w zamrażalniku. Coś za coś, wrażenia duchowe i estetyczne (no może poza śpiewem wiekowych mniszek) zrekompensowały cieknący nos w zupełności. Po Liturgii obowiązkowo kawa (piłem za dwoje, bo Mira preferuje owocowe herbatki – ta adnotacja to nie jest zemsta za komentarz o cheeseburgerach ;) ). Dołączyła się do nas pewna starsza pani, jak się później dowiedzieliśmy, żona dyplomaty, która postanowiła spędzić starość mieszkając w Pečce. Po pierwszej kawie przyjechał po nas Arek (możecie sobie o nim przeczytać tutaj: http://www.mmsilesia.pl/8844/2010/1/18/gliwicki-policjant-o-misji-w-kosowie-rzucaja-w-nas-granatami-wywiad?districtChanged=true ). Arek przywiózł nam informację o katastrofie rządowego samolotu pod Smoleńskiem (nasze telefony były poza zasięgiem więc nie było mowy o odebraniu sms’a z Polski). Wypiliśmy drugą kawę, zagryźliśmy ciastkami i loukoumi i udaliśmy się ostatni raz do cerkwi zrobić sesję zdjęciową. Pani dostała słowotoku i miałem wrażenie, że chciała opowiedzieć o każdym fresku. Już dawno nie widziałem kogoś kto opowiadał o czymkolwiek z taką pasją jak ona. Jej wiedza teologiczna, artystyczna, o teologii ikony i architekturze jest powalająca. Z żalem się żegnaliśmy z monasterem, z m. Charitiną i s. Melanią, które odebrały nas w Zvečan i z ludźmi, którzy tam mieszkają. Wsiedliśmy do arkowego służbowego auta i zdążyliśmy przejechać tylko kilka metrów, bo zatrzymała nas mieszkająca w monasterze pani by dać nam na drogę garść orzechów i pomachać nam na pożegnanie ręką. Następnie zatrzymali nas włoscy żołnierze, ale to formalność.

Pojechaliśmy do pobliskiego Kanionu Rugova (kim był Ibrahim Rugova możecie przeczytać na wikipedii) przy granicy z Czarnogórą. W dole kanionu płynie rzeka Beli Drim , po polsku Biały Drin (to na prawdę rzeka a nie malibu z mlekiem), przepiękne widoki, wspaniałe skały, tunele, wodospady i nawet tutaj śmieci. Niestety zepsuła nam się pogoda, znowu zaczęło padać. Nie zostało nic innego jak tylko wsiąść ponownie do samochodu i ruszyć dalej. Wracając ponownie przejechaliśmy obok monasteru. Każda stróżówka KFORu była ostrzelana, każda... Sam Peč (po alb. Peja) to jedna z większych miejscowości w Kosowie. Siedlisko mafii i wszelkiej maści ludzi powiązanych z tym „interesem”. Niedaleko wjazdu do monasteru znajduje się miejscowy szpital, ale nie ma co się łudzić, mniszek nikt tam nie przyjmie, a jeśli nawet by przyjął to dla bezpieczeństwa swojego życia lepiej nie korzystać z ich usług medycznych. Chore mniszki muszą udać się do szpitala po serbskiej stronie Kosovskiej Mitrovicy (ok. 70 km od monasteru). Po drodze mieliśmy gorące dyskusje na temat Kosowa, polityki władz, działalności NATO i Unii Europejskiej. Konkluzją naszych piętrowych rozkmin było niesamowicie smutne - „bez sensu”.

Gdy już ominęliśmy stada krów przechadzających się po mieścinach i wyjechaliśmy na przysłowiową prostą w kierunku Dečan odębieliśmy na widok znaku drogowego, który przedstawiał ... pingwina. Fakt, było zimno, ale to chyba nie powód, żeby stawiać znaki drogowe. Pustyń śnieżnych ani niedźwiedzi polarnych po drodze nie widziałem także coś mi nie pasowało w tym krosłordzie. Z pomocą przyszedł Arek tłumacząc, że te znaki postawili Amerykanie, by oznakować drogi. Jako, że jest to dziwny naród uznali, że łatwiej będzie poinformować kogoś, że za pół godziny będzie na skrzyżowaniu konia z pingwinem niż sypać nazwami miejscowości. Ciekawostką jest to, że tablice z nazwami miejscowości są w 2ch językach: albańskim i serbskim (serbskie nazwy oczywiście są napisane mniejszą czcionką i bardzo często zamalowane spray’em lub wydrapane). Amerykanie jeśli już używają lokalnych nazw to preferują te serbskie (łaskawcy ...).

O ile Patriarsza Pečka znajduje się na obrzeżach miejscowości o tyle do monasteru Visoki Dečani jest od samej miejscowości kawałek. Dečan również pilnują Włosi. Ze względów bezpieczeństwa zabierają nam paszporty, widząc, że jesteśmy z Polski składają nam kondolencje. O monasterze możecie przeczytać sobie tutaj: http://www.kosovo.net/edecani.html . W skrócie: monaster pochodzi z XIV wieku, założył go św. król Stefan Dečański (jego relikwie znajdują się w cerkwi) w 1327 r. Po śmierci króla budowę kontynuował jego syn – król Stefan. W 1350 r. ukończono ostatnie freski. Cały kompleks trafił w 2004 roku na listę światowego dziedzictwa UNESCO, moim zdaniem zasłużenie i aż dziw bierze, że tak późno. Obejrzeliśmy cerkiew, zrobiliśmy rundkę po terenie monasteru, wypiliśmy kawę (trzecią) i rakiję (właściwie to ja wypiłem, bo Arek prowadził, a Mira nie chciała – niech żałuje ;) ), dogadaliśmy się w kwestii noclegu i wpadliśmy „na chwilę” do sklepiku. Nasza „chwila” trwała dobrze ponad godzinę. Arek wyposażył się w zapas wina, później daliśmy się zaprosić na obiad. Było pysznie ! Ryby, monasterskie sery i wino, mmm ... :) Po obiedzie wypiliśmy kawę (czwartą), porozmawialiśmy z Serbami z Banja Luki, którzy w Bośni organizują pomoc dla Kosowa (warto wziąć z nich przykład), pożegnaliśmy się z Arkiem, który nie dał się namówić by spędzić noc w monasterze i rozładowaliśmy bagaże w naszych pokojach. W związku z tym, że mieliśmy jeszcze godzinę do wieczerni ponownie poszliśmy do sklepiku, gdzie czas umilaliśmy sobie sypaniem żarcików z o. Damaskinem. Mira wczuła się w rolę ochroniarza i śledziła albańskich turystów, którzy przyjechali do monasteru. Ciekawie to oni nie wyglądali, ale skoro wpuścił ich KFOR to raczej nie powinniśmy się niczego obawiać (chociaż z KFORem nigdy nic nie wiadomo...). Kiedy zagrożenie terrorystyczne minęło, Mira dołączyła do nas i kontynuując czerstwe żarciki zabijaliśmy czas, który został do rozpoczęcia wieczerni. Nabożeństwo było nieziemskie. Kto był ten wie, kto nie był musi tam pojechać, bo opisać się tego nie da. Mój plan spędzenia Antypaschy w Dečanach się ziścił. Na kolację była pizza (mnisi żartowali, że to Włosi zrobili w czasie kiedy trwało nabożeństwo) i kawa (piąta). Przed snem jeszcze obietnica, że jutro o. Habakuk pokaże nam pracownię ikonograficzną i zapewnienie, że na każdej Liturgii będzie wspominane imię tragicznie zmarłego abp. Mirona. Duchowo podbudowany wróciłem do swojego pokoju z widokiem na cerkiew i mogłoby tak zostać na zawsze.

P.S. 1 – nareszcie było ciepło ! z tej radości omal nie pocałowałem kaloryfera w żeberko ;)
P.S. 2 – a tak było w Kosowie w 2003 r. : http://piotrbein.wordpress.com/2010/02/



2 komentarze:

  1. P.R., zazdroszczę Ci niesamowicie wojaży! szczególnie tych Bałkanów, z całym swoim specyficznym klimatem. A napisz no więcej o ludziach (mentalność i takie tam).
    A taki znak z pingwinem, to by się przydał w Polsce tej ostatniej zimy...
    Widok z Twojego pokoju budzi w Tobie mistyczne doznania, nie trzeba nawet wychodzić. Ale w przestrzeni też jest mistyka, więc wyjdź z pokoju i pisz co widzisz;)
    pozdro!
    Ilo.

    OdpowiedzUsuń
  2. artykuł o mafii albańskiej można przeczytać tu: http://archiwum.polityka.pl/art/kosowo-nostra,423894.html

    OdpowiedzUsuń