poniedziałek, 3 maja 2010

o7.o4 - dzień 1 - „don’t eat anything!”

Po wczorajszym szalonym dniu, w którym wisienką na torcie było poszukiwanie z taksówkarzem ok. godziny 23 jakiegokolwiek pieczywa (jedyne jakie znaleźliśmy to bułka tarta), a później prasowanie, pakowanie się itd. pobudka o 6 rano brzmiała jak ironia. Ku zdziwieniu samego siebie zmobilizowałem się (a raczej przycisnął mnie głód) by wstać o tej nieludzkiej porze i pobiec po świeże bułki. Ostatnie szesnastokrotne sprawdzenie czy wszystko wziąłem i pora w drogę. Na lotnisku zapasy Żubrówki w sklepie bezcłowym i nim się obejrzałem już dotknęliśmy serbskiej ziemi. W autobusie transferującym nas do terminalu poznaliśmy Serba mieszkającego w Polsce, który na wieść o tym, że wybieramy się do Kosowa złapał się za głowę. W terminalu, przeurocza pani zaraz po odebraniu naszego bagażu obładowała nas wszelkiej maści mapami, informatorami itd. Zanim się wyładowaliśmy z aerodromu i odnaleźliśmy przystanek zwiał nam „mpk” do centrum Belgradu. W tej sytuacji postanowiliśmy dotrzeć do miasta busem serbskich linii lotniczych. I w tym momencie zapomniałem, że moja znajomość serbskiego jest delikatnie mówiąc "taka sobie", a spotkani ludzie nie rozumieli ani po angielsku ani po rosyjsku, (pewne starsze małżeństwo czaiło trochę po niemiecku), szit. Nie pozostało nic innego jak tylko improwizować. Kierowca nie chciał przyjąć zapłaty w Euro także Mira szybko pobiegła do kantoru a my ... ruszyliśmy. Na całe szczęście zrobiliśmy tylko kółko przy lotnisku i wróciliśmy w to samo miejsce. Zgarnęliśmy Mirę (uff...) i pojechaliśmy do centrum. W Serbii wiosna zapanoszyła się na dobre, zielone drzewa, kilka stopni cieplej niż w Wawie i wszystko byłoby pięknie gdyby nie deszcz. Zostawiliśmy nasze bagaże w przechowalni na dworcu kolejowym, i w związku z tym, że Ivan i Ivana kończyli pracę ok. 17 postanowiliśmy wykorzystać czas by pochodzić po mieście. Kupiliśmy na jutro bilety do Kosovskiej Mitrovicy (do biletów dostaliśmy żetony, które trzeba wrzucić do bramki, która wpuszcza na odpowiednie stanowisko autobusowe - tego u nas jeszcze nie ma, a bynajmniej nie w Białym ;) ) i ruszyliśmy na podbój Belgradu. Przebutowaliśmy kawał drogi by w rezultacie dotrzeć do soborowej cerkwi. Akurat trwał chrzest, później zaczęła się wieczernia. I w tym momencie zadzwoniła Ivana by zapytać nas czy przypadkiem nie jedliśmy obiadu. Jak się później okazało na nasze szczęście nie jedliśmy (2 cheeseburgery to przecież nie obiad). Na koniec rozmowy rzuciła groźne: don’t eat anything ! Jak powiedziała tak zrobiliśmy, przecież mamy nocować w jej mieszkaniu. Odebraliśmy bagaże i poszliśmy na przystanek tramwajowy w kierunku mieszkania Ivaničów na Banovo-Brdo.Upewniliśmy się u miejscowej kobiety czy aby na pewno to nasz przystanek i dostaliśmy zupełnie gratis informacje na temat tego gdzie mamy wysiąść. Po drodze mieliśmy zobaczyć konia (wtf?). Byłem nieco zdezorientowany, czyżby Serbowie mieli coś na miarę naszej palmy na Rondzie de Gaulle’a ? W końcu dotarliśmy do mieszkania, ledwie zostawiliśmy bagaże, a już czekała na nas taksówka. Oczywiście na przywitanie padło pytanie czy aby na pewno niczego nie jedliśmy. I&I zabrali nas na Skadarliję. Skadarlija to knajpiano-kawiarniany deptak na Starym Mieście. Niegdyś ulubione miejsce spotkań belgradzkiej bohemy artystycznej i cyganerii (potem swoją ulubioną knajpę miał tu Tito, więc było mniej artystycznie). Dziś ulica tętni życiem całą dobę. Galerie sztuki, antykwariaty, drobne sklepiki z dziwnymi rzeczami. Uliczni grajkowie, kramy z kiepskimi obrazami i zapach tanich papierosów. Serbsko. Do tego burżujska restauracja (Ima Dana bodajże) z której się wytoczyliśmy (nie myśleć sobie za dużo! z przejedzenia, nie z przepicia!). Później zrobiliśmy nocny tour the Beograd i ostatkiem sił doczołgaliśmy się do mieszkania.
P.S. - „koń” okazał się byc hipodromem.

4 komentarze:

  1. Paweł, będę w komentarzach uzupełniać, dobrze?

    OdpowiedzUsuń
  2. Paweł nie wspomniał, że jest wielkim fanem pewnej sieci fastfoodowej :) żebyście widzieli jego szczęśliwy uśmiech na widok pewnej literki w kształcie frytki :) oczywiście trzeba było tam zajść i sprawdzić jak smakują lokalne cheesburgery.

    Belgrad nocą wygląda zjawiskowo..

    OdpowiedzUsuń
  3. a czizy wszędzie gdzie byłem smakują podobnie ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. o, ktoś tu niedawno był :)

    OdpowiedzUsuń